Marissa Nadler & Stephen Brodsky - Droneflower (2019) - recenzja


Tak się złożyło, że akurat jest późna godzina wieczorna, znajoma wstawiła linka do pewnego utworu, który strasznie wprowadził mnie w mroczny, dekadencki nastrój, i momentalnie przypomniałem sobie o tym albumie, który jest chyba moją ulubioną pozycją, jaka wyszła w ostatnich paru miesiącach.

Kolaboracja została zapowiedziana jakiś czas temu - Marissa Nadler, nieoficjalna królowa dream folkowych klimatów, oraz Stephen Brodksy z Converge sparowali się, aby nagrać dość nietuzinkowy album. Takie zderzenie dwóch światów często zwiastuje katastrofę, ale tym razem stało się tak, że moce obu stron doskonale ze sobą współgrają.

Co my tu w takim razie mamy? Jeżeli kojarzycie Chelsea Wolfe, to na pewno od razu nasuną się Wam skojarzenia z nią zaraz po tym jak zapuścicie ten album, bo momentami brzmi bardzo Chelsea-owo, jest charakterystyczna "nu-goth" wczuta oraz pewien fuzz i distortion na gitarach, przy czym eteryczny głos Marissy wyśpiewujący wyśnione, brzmiące jak zapomniane melodie nie daje cienia wątpliwości, że mamy do czynienia z dziełem dość ambitnym. Można przyjąć, że Droneflower jest swoistą eksploracją klimatów drone metalu, bo momentami słychać dość duże inspiracje danym gatunkiem szczególnie w For the Sun. Kaskadujące, spadające wokale w tej piosence raptownie zderzają się ze ścianą monotonnego riffu, utwór brzmi dokładnie tak, jak okładka wygląda (a ona jest przepiękna, tak nawiasem).

Oprócz oczywistej "branży" Marissy, czyli refleksyjne teksty, folkowe melodie, jest tutaj coś w rodzaju "spooky" klimatu, który przywodzi na myśl gotyk z południowych Stanów Zjednoczonych. Wiecie, o co chodzi - klimaty Georgii, czasami też Texasu spowitych chmurami, kruki, wrony, tajemnice duchów, śmierci, samotności. I to nie jest tak, że to jest tania zagrywka, bo niestety w gotyckich klimatach jest pewien problem z bombardowaniem konsumenta oczywistościami i kliszami, tutaj tego nie ma - wiele chwytów jest wysublimowanych i starannie użytych, zupełnie tak jakby ktoś miał czytać Faulknera.

Poza tym, ta płyta jest doskonałym substytutem dla tych, którzy nie lubią nowej odsłony Chelsea Wolfe (która to poszła w doomowe klimaty), ale jest nadzieja i dla nich - niedługo Chelsea ma wydać album z akustycznymi piosenkami, mający być powrotem do klasycznych dla niej gotyckich brzmień. Nie pozostaje nic, tylko czekać, i zasłuchiwać się w Droneflower.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Genre Primers - Ethereal Wave/Ethereal Goth

Anielske Jajo: czym jest, z czym się ono je, i czy ono szkodzi?